The Land of Dreams

Sen to jedyne co nam pozostało

Nie jesteś zalogowany na forum.

Ogłoszenie

Obecny Rok: 75. II ery

#1 2016-06-13 21:37:16

Arathorn
Administrator
Dołączył: 2016-06-04
Liczba postów: 1
Wiek postaci: 23
Pochodzenie: przedmieścia Orpheii
Windows 7Chrome 51.0.2704.84

KP: Arathorn

Karta Postaci:

Karta administratora, kreującego fabułę

Imię: Arathorn
Płeć: Mężczyzna
Wiek: 23
Pochodzenie: przedmieścia Orpheii
Pseudonim:  „księżycowy heretyk”
Punkty Nauki: 5
Gildia:
52r. – 73r. Zakon Bezimiennych Rycerzy Najwyższego

Aparycja:

     Arathorn jest wysoki, chudym, wręcz wychudzonym mężczyzną. Mierzy niewiele ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Niezbyt dba o swoją postawę. Lekko przygrabiony nosi ręce spuszczone wzdłuż chudego tułowia. Są chude, to prawda, jednak nie ustępuje siłą fizyczną innym mężczyznom w jego wieku. Nigdy nie należy go nie doceniać, ponieważ niepozorny, mizerny wygląd może sprawić niespodziankę potencjalnemu agresorowi. Jego oczy są na trwałe pogrążone. Ich głęboka czerń zlewa się z kolorem źrenicy. Całokształt doprawdy sprawia co najmniej niepokojące wrażenie. Spojrzenie młodzieńca przebija na wylot. Nie sposób go uniknąć, co słabszych psychicznie ludzi potrafi sparaliżować. Przez prawą skroń przebiega cienka blizna. Kończy się ona na policzkach i przebiega przez oko. Niemal go nie utracił. Jego także wychudzoną twarz z wydatnymi kości policzkowymi po części zakrywają kruczoczarne włosy. Nie dba o nie. Są bardzo długie, sięgają mu do pasa. Postrzępione okrywają jego ramiona i niemal całe plecy. Nigdy nie nosi zarostu. Nie znosi go i zawsze goli się, gdy tylko zauważy pierwsze włosy na twarzy. Rzadko się uśmiecha. Wbrew temu co ogólnie się przyjęło, Arathorn uśmiecha się tylko w kilku sytuacjach: kiedy czuje żądzę mordu oraz gdy się boi. Można odnieść wrażenie, że mężczyzna jest opętany. Połączenie niespotykanej barwy oczu z szyderczym uśmiechem wprawia co najmniej w swego rodzaju konsternację. Nie ma wyrzeźbionego torsu, wystające żebra wyraźnie zarysowują kształt jego klatki piersiowej. To ewenement, ponieważ nie zaniedbywał nigdy ćwiczeń fizycznych. Na lewej ręce, na przedramieniu ma mały tatuaż. Jest to księżyc. Symbolizuje on, że największym sojusznikiem Arathorna jest cień i noc, które kocha ponad życie. Gdy Arathorn idzie, można odnieść wrażenie że delikatnie stąpa po podłożu, jakby odczuwał ból z każdym krokiem i starał się naciskać na glebę z jak najmniejszym ciężarem. Obserwując go w biegu, ma się wrażenie jakby leciał, niemal nie dotykał stopami ziemi.

Ubiór:

     Arathorn ubrany jest w obcisłą, czarną koszulę z lnu. Jest ona długa mniej więcej do ud. Nosi spodnie o ciemnoczerwonym kolorze. Na to zakłada zbroję łuskową, która jest przykryta porcją materiału. Z zewnątrz nie można rozpoznać czy jest to pancerz, czy też zwykłe ubranie. Materiał służy do wygłuszenia łusek, które mogą „szeleścić” podczas chodzenia. Za każdym razem przykrywa wszystko czarnym, długim płaszczem z kapturem, który od wewnątrz jest wyściełany delikatnym materiałem.  Po modyfikacji swej broni w Numenorze, Glewia jest składana, tak więc nosi ją przy prawym boku. Sztylet ma zawsze przymocowany do lewego uda.

Charakter:

     Jeżeli miałbym opisać Arathorna w pełni, jego zwyczaje i zachowanie zajęłoby mi to wiele dni. Jednak postaram się chociaż w ułamku przybliżyć Wam jego postać. Od czego by tu zacząć? Ma pewien wielki cel, do którego dąży. Sposób? Nie ma. Podejmuje czynności pod wpływem chwili, takie jakie wydają mu się wtenczas odpowiednie. Nie oznacza to, że jest jednak pochopny i nie planuje swoich ruchów. Cechuje go szybka analiza zaistniałej sytuacji oraz wybranie najlepszych spośród wymyślonych na biegu rozwiązań. Jego wspomniane wcześniej pragnienia są dla niego priorytetem, do tego stopnia, że nie zawaha się zabić w celu ich realizacji. A zbijać lubi i co najważniejsze, potrafi. Nie interesuje go cierpienie i ból innych, jeżeli ma w tym korzyść. Wie, że jego poczynania muszą być okupione wieloma istnieniami, toteż manipuluje ludźmi by dosięgnąć swego celu. Zapewne wielu uzna że nie ma uczuć, ponieważ tak bezlitośnie się nimi bawi. To może być prawda. Nie jest wylewny, przez co tworzy wokół siebie niezwykle mroczną aurę. Tajemniczość Arathorna jest jego największą cechą. Przyciąga to młodych ludzi, którzy pragną go wspierać, nie zdając sobie sprawy z własnych poczynań. Nie ufa nikomu. Nie ma potrzeby dzielenia się spostrzeżeniami, wszystkie zapisuje w swym dzienniku. Trzeba też przyznać mu jedno... intryguje przez to w niesamowity sposób. Póki co nie ma osoby, której udałoby się dotrzeć do niego, lub zmienić jego decyzję. Skupia się na jednej czynności, wykonując ją perfekcyjnie i z wielką dokładnością. Nie jest osobą wierzącą. Nie obchodzą go religie i wierzenia. Uważa, że człowiek jest wolną istotą, a wszystko co wydarzyło się w historii świata jest zasługą ludzkości. Głos Arathorn ma dosyć niski, jednak nie należy do tych najniższych. Dosyć przyjemnie się go słucha. Sposób wymowy słów przez niego jest dosyć specyficzny. Zatrzymuje się czasami w połowie słowa, obserwuje słuchacza, czy ten poświęca mu uwagę, dopiero potem kontynuuje swoją wypowiedź.

Umiejętności wrodzone:
- Zdolność Magiczna
- Szybko się uczy [Ekspert]
- Sprinter [Początkujący]
Umiejętności nabyte:
- Piśmiennictwo
- Magia Iluzji i Kontroli [Mistrz]
- Walka bronią drzewcową [Ekspert]
Umiejętności specjalne:

- Hipnotyzujący wzrok -

Twoja iluzja może być rzucana za pomocą kontaktu wzrokowego. Same zaklęcia są silniejsze, a Ty szybciej się ich uczysz.

Podstawowe statystyki
Siła: 1
Pochodzenie +1
Zręczność: 4
Początkowe: 2
Trening + 1
Wydarzenia w historii + 1

Budowa: 0
Intelekt: 3

Pochodzenie +1
Początkowe: 1
Szkoła w historii +1

Roztropność: 2
Początkowe: 2
Charyzma: 1
Pochodzenie +1
Choroby:
Fobie:
- Krew pobudza go do zabijania
- Uzależniony od mordestw
Poznane postacie:
Pieniądze:
*Przy sobie:
15 złotych monet i 64 srebrniki.
*Depozyt:
0

Ekwipunek:

*Przy sobie:
* Brzask
* Długi sztylet
* 3x okład lecznicy
* butelka wody
* kilka suchych bułek i suszone mięso
*Depozyt:

HISTORIA

Prolog .:Fanatyzm:. (864r. IE – 26r. IIE)

Ukryta wiadomość

    Orphea stała się stolicą Państwa Zakonnego. W 864 roku ery pierwszej, Aurelius du Orphea zyskuje ogromną autonomię. Co się stało z ludźmi, którzy nie mieszkali na północnych prowincjach, ale nie chcieli żyć w obrębie Zakonu Bezimiennych? Zostają wyparci poza miasto. Ówczesne terytorium Aureliusa obejmowało jedynie obręb murów Orpheii. Zmieniło się to dopiero w 866 roku. Zakon odrywa 5 dużych, północnych prowincji od Królestwa Ludzi, jednocześnie wchłaniając ich mieszkańców. Niestety, nie okazało się to korzystne, szczególnie dla chłopów. Niezależnie od wyznania (a w tamtym okresie było ich naprawdę wiele), każdy musiał pracować na Zakon. W 868 wprowadzono przymusowe nawracanie i więzienie (a nawet i mord) heretyków. Aurelius obsadził szczelnie granice swego państewka i nie wypuszczał nikogo z Państwa Zakonnego. Wtedy w pobliskim mieście wybuchł bunt. Pradziadek Arathorna, Ytarius z Fangardu zdecydował się sprzeciwić metodom Rycerzy Bezimiennych. Fangard zbrojnie stawia się Orpheii. W ślad za nim idą kolejne pomniejsze miasta. W 869 roku władca Królestwa Ludzi, Havarion Mały postanawia wykorzystać niestabilność Zakonu i atakuje buntowników. Prawdopodobnie rebelia udałaby się, gdyby kilka miast nie stanęło w obronie Bezimiennych. W efekcie, Havarion wycofuje się, a Aurelius krwawo tłumi bunt. W Fangardzie dokonuje się rzezi. Zabitych jest około trzy tysiące mieszkańców (90% populacji miasta). Niedobitki w tym Ytarius oraz jego wówczas roczny syn Yrathorn zostają uwięzieni pod murami Orpheii w specjalnym podgrodziu zwanym po prostu „Klatką”. Na Wielkiej Wojnie, która wybuchła dwadzieścia lat później, Państwo Zakonne przegrywa na wszystkich frontach. W wyniku tej porażki zmniejszają się represje dotyczące buntowników. Nadal jednak nie otrzymują oni pozwolenia na wejście do Orpheii.
Po pojawieniu się magii i Inkwizycji w szeregach Zakonu,  życie przeciętnych ludzi, którzy są niezwiązani w żaden sposób z Zakonem staje się nie do zniesienia. Ludzie otrzymują jedynie połowę racji, wszystko jest przeznaczane na Bezimiennych. Podatki na nowy twór i walkę z magią doprowadzają handlarzy i rzemieślników na skraj bankructwa. W 24. roku Yrathornowi rodzi się syn – Ealendil. 45-letni wówczas Yrathorn jest jednym z najbardziej represjonowanych ludzi w Klatce.  Często podżega ludzi do buntu przeciw Aureliusowi, będąc skazywanym na chłostę, więzienia a nawet raz został przybity gwoźdźmi za ręce do muru. Udało mu się przeżyć dzięki jego żonie, która wynegocjowała u strażników jego zdjęcie w zamian z pewną „przysługę”.
     Pod koniec 24. roku zostaje karnie zwerbowany do wojska. Walczy dla Państwa Zakonnego w Wielkiej Wojnie. Jest obecny na froncie między innymi na Skraju oraz pod Thandorem. Udaje mu się przeżyć i w 26. roku wraca do Klatki. Od tamtego czasu jego aktywność opozycyjna spada. Zajmuje się niespełna trzyletnim synem i pracą na roli. Tego samego roku umiera także jego żona.
W następnych latach Ealendil jest szkolony przez Yrathorna i innych potomków ludzi z Fangardu, szczególnie w zakresie broni białej.

Rozdział I .:Ealendil:. ( 52r. IIE – 53r. IIE)

Ukryta wiadomość

     W wieku 101 lat umiera w 52 roku ery drugiej Aurelius Wielki du Orphea. Władzę po nim przejmuje jego prawnuk, Aurelius II, który rządzi aż do dziś. Ojciec Arathorna, Ealendil, syn Yrathorna obejmuje zgoła odmienną ścieżkę aniżeli jego ojciec i dziad. Ealendil jeszcze w tym samym roku zostaje przyjęty w szeregi inkwizycji. Dwudziestoośmioletni wówczas mężczyzna świetnie posługuje się glewią. Jest to rodzaj halabardy z większym ostrzem, znajdującym się z jednej strony . Posługiwanie się ową bronią wymaga ogromnych umiejętności. Jego żona, Arthiela rodzi mu syna. Dziecko rodzi się z czarnymi jak noc oczami, co jest dziwne, ponieważ oboje rodziców ma oczy jasnoniebieskie. Również Yrathorn miał oczy koloru nieba. Ścieżka Ealendila jest otwarcie krytykowana przez mieszkańców Klatki i przez jego ojca. Rok później Rodzina przenosi się na przedmieścia Orpheii, poza obszar więzienny. Tutaj mieszkają ludzie bezpośrednio związani z Zakonem. Warunkiem otrzymania mieszkania w mieście jest jednak bark koniugacji z rebeliantami, co ze względu na przeszłość ojca jest niemożliwe. Yrathorn postanawia zostać wraz z potomkami mieszkańców Fangardu w więziennym podgrodziu, ponieważ uważa, że tu jest jego miejsce. Tego samego roku kończy się Wojna Rozdarcia.  Yrathorn nie ma już nic do stracenia. Jego syn zrywa z nim kontakt, uważając, że niesłusznie sprzeciwia się Aureliusowi II, który nie jest tak okrutny jak Aurelius du Orphea. Ojciec Ealendila postanawia ostatni raz otwarcie wystąpić przeciw Zakonowi. Wybucha tzw. Wielkie Powstanie. Początkowo mieszkańcy Klatki zdołali przebić się przez straże i otworzyć bramy. Dzięki temu ponad pięćset dzieci i kobiet opuściło więzienie i ruszyło do Wolnych Miast. Około czterystu zbrojnych pod dowództwem faktycznym Randforta, a symbolicznym Yrathorna starło się pod bramą Orpheii z Zakonem. Rycerze poradzili sobie z buntem. Ciężkozbrojni byli zbyt potężnym przeciwnikiem dla walczących zdobyczną bronią Fangardczyków. Siedemnastu buntowników dostało się do niewoli w tym Randfort i ojciec Ealendila. Około czterdziestu ocalałych ratowała się ucieczką. Ponad setka cywilów, którzy nie brali udziału ani w ewakuacji ani w walkach została wybita. Na placu głównym tzw. Przedmieścia Zakonnego została zbudowana długa na dwadzieścia metrów szubienica. Wziętym do niewoli założono pętle na szyje. Egzekucji dokonać miał sam Ealendil, Inkwizytor z Przedmieścia Zakonnego.
„Stanął naprzeciw swego 74-letniego już ojca Inkwizytor. To był dla niego test.”
Yrathorn ze łzami w oczach rzekł do swojego syna:
- Dlaczego to robisz? Hm? – Ealendil stał niewzruszony z kamienną twarzą. Odwrócił się do niego plecami i rozpoczął mówić w kierunku zgromadzonych gapiów.
- Dzisiaj! Dzisiaj jest dzień sądu dla tych, którzy sprzeciwiają się dziedzictwu Aureliusa Wielkiego, twórcy Zakonu Bezimiennych Rycerzy Najwyższego. Światłość oświetla drogę tylko tym, którzy podążają ścieżką niezwyciężonego światła. Ci, którzy oczekują rozgłosu i korzyści za swoje czyny nie powinni egzystować na tym świecie. Jak można zabijać strażników tego światła!? Podnosić rękę przeciw swym braciom, siostrom a nawet dzieciom! – wykrzyczał Ealendil. - Zgodnie z prawem, bunt winien karany być śmiercią. – wtedy spojrzał na swego ojca raz jeszcze.  - Tak też się stanie. – zakończył wskazując ręką na mężczyznę w masce obok. Kat pociągnął za dźwignię. Buntownicy zawisnęli.

Rozdział II .:Początek:. (63r. IIE – 68r. IIE)

Ukryta wiadomość

     Miałem wtedy około jedenaście lat. Mój ojciec stał na czele Inkwizycji podmiejskiej i oddziału zakonnego. Nie wiedziałem nic o moim dziadku, oprócz tego, że umarł jak miałem rok. Ruszyłem do szkoły Zakonnej. Wraz z moim przyjacielem Alistairem. Był ode mnie rok starszy. Jego ojciec był bogatym kupcem z przedmieścia. Handlował bronią. Alistair był niższy ode mnie, ale za to silniejszy. Miał krótkie jasnobrązowe włosy i brązowe oczy. Zawsze był ubrany w jasne ubrania. Ja za to wolałem czarne, takie jak moje włosy i oczy. W szkole, do której nie mogło sobie pozwolić uczęszczać wielu, nauczono mnie pisania i matematyki. Obaj zawdzięczamy możliwość edukacji naszym rodzicom. Nasze życie opierało się gównie na pomaganiu swoim ojcom. Alistair wykonywał drobniejsze polecenia, dostarczał paczki do klientów, ja byłem gońcem.
Wszystko zmieniło się diametralnie, gdy w wieku dwunastu lat odkryłem u siebie zdolności magiczne. Podczas kłótni z jednym z dzieciaków z klasy – Farem, synem piekarza zaczęliśmy się przepychać i szarpać. Spojrzałem mu w oczy. Poczułem przechodzącą przez moje ciało przedziwną moc. Jakbym potrafił kontrolować sposób, w jaki krew płynie w moich żyłach. Rzuciłem wtedy nieświadomie na mojego rywala iluzję. Chwilę później zarówno Far i ja upadliśmy na podłogę. Podbiegł do mnie Alistair i zabrał mnie na zewnątrz. Magia na terenie całego państwa jest zakazana, grozi za to kara śmierci wymierzona przez Inkwizycję, dlatego musiałem się z nią ukrywać, tym bardziej przed ojcem.
- Arathorn, nic Ci nie jest? – spytał przestraszony
- Nie, nic. Nie wiem co się stało.
- To…to była ma- zaczął pytać.
- Nie… -
- To możliwe, żeby to była magia? – spytał wytrzeszczając oczy szeroko.
- Niemożliwe! Nie! Nie mów nic mojemu ojcu! – krzyczałem jeszcze wtedy nieświadomy.
- Jak będziesz tak krzyczał, to sam się dowie. – odparł zachowując spokój.
- Przepraszam. Nikt nie może się dowiedzieć o tym. Obiecaj.
- Przysięgam. – odparł Alistair.
Podobny proceder nie powtórzył się aż do nastoletnich lat mego życia. Ukończyłem szkołę. Mój ociec uczył mnie walki glewią. Byłem dosyć utalentowany w posługiwaniu się tą bronią. Przewyższałem wszystkich rówieśników kunsztem, poza jedna osobą - Alistairem. Mój przyjaciel był wirtuozem, jeśli chodzi o posługiwanie się długim mieczem, wkrótce używał ich dwóch do walki. W prawym ręku miecz trzymał ostrzem zwróconym ku górze, w lewym ku dołowi. Dawało mu to niesamowitą płynność w atakach. Wkrótce wypracował swój własny, unikalny styl. Niemal zawsze z nim przegrywałem.
Wraz z moim kompanem z dzieciństwa, zostaliśmy dzięki memu ojcu adeptami w Zakonie. Mieliśmy tak jak on, być przyszłymi Inkwizytorami. Nie rozumiałem do końca wtedy swojej ścieżki. Wykonywałem polecenia ojca. Rok później, pewnego dnia wiosny otrzymaliśmy zadanie pozbycia się heretyków z pobliskiego miasta Kurhar. Zadanie wydawało się proste, tym bardziej, że wyruszyliśmy dziesięcioosobowym oddziałem wraz z jednym rycerzem. Dzień był ciepły, jednak wiatr sprawiał, że trzeba było odziać się w płaszcze.
W trakcie drogi rozmawiałem z Alistairem:
- Słyszałeś kiedyś o buncie w Klatce? – zaczął
- Trzy po trzy. A co? – odparłem
- Yrathorn. Przywódca powstania, zdrajca. Miał podobne imię do Ciebie.
- Próbujesz ze mnie drwić? – spytałem – Nie porównuj mnie do takich gnid, proszę Cię. Mój ojciec stłumił powstanie. Wygraliśmy. – burknąłem.
Alistair wyraźnie zmieszany spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Nie chciałem Cię urazić. Poza tym do nikogo Cię nie porównałem... – burknął. Wyjął z pochwy jeden z mieczy i zaczął go polerować. – Myślisz, że będziemy musieli kogoś zabić?
- Zapewne tak. Po to zostaliśmy wysłani. – odpowiedziałem.
- Może i masz rację, jednak obawiam się tego zadania. To mogą być dzieci. – odparł poprawiając swoje miecze na plecach. Wyjął także z torby małą bułkę, którą począł jeść.
- Na pewno nie, zakon wie co robi. – rzekłem odrobinę zdziwiony. Na tym zakończyliśmy rozmowę.
Godzinę później dotarliśmy do Kurharu.
Dostaliśmy rozkaz oczekiwania na przyprowadzenie heretyków i pilnowanie zapasów. Tak też uczyniliśmy. Następnego dnia około czwartej rano rycerz i kilku adeptów przyprowadziło kilkunastu cywilów na rynek miasta. Zabito w dzwony. W ciągu godziny zebrało się na placu około stu gapiów. Wśród schwytanych było troje dzieci, sześć kobiet i dwóch starców. Reszta to przeciętni dorośli.
- To Ci heretycy? – spytał Alistair, po czym zmarszczył brwi.
- Tak. - odparł giermek rycerza, uśmiechając się nieznacznie. Wyraźnie czekał na ten moment. Wyciągnął z plecaka mały flakonik i wziął łyk jakiegoś trunku.
- Niemożliwe... – powiedziałem po cichu. Chwilę później rycerz zawołał w naszym kierunku.
- Dzisiaj! – zaczął.  – Zakon wszystkim Wam pokaże, że Zakon Bezimiennych Rycerzy Najwyższego nad Wami czuwa drodzy mieszkańcy. – powiedział do zgromadzonych. Nakazał uklęknąć schwytanym. Giermek rozkazał mi wyjąć glewię. – Nasz narybek! Wspaniali adepci – kontynuował rycerz. Wymachiwał rękami w triumfalnych gestach. – oni, pokażą tym heretykom, że nie warto niszczyć ognia wiary Najwyższego. – i w tym momencie pokazał na nas. Gapie spoglądali spode łba. Nie byli nikomu wdzięczni. Nienawiść biła od nich wyraźnie. Nieprzyjemna aura zaczęła unosić się w powietrzu. Miałem wrażenie, że gdyby ktoś dał hasło do ataku, rozpoczęły by się regularne walki z mieszkańcami.
- Rozpoczynajcie! – rozkazał rycerz. Mieliśmy ściąć niewinnych ludzi, dzieci, kobiety!
- Nie mogę. – szepnąłem do giermka, jednak ten złapał mnie za frak popchnął w kierunku pierwszego heretyka. Był to mały chłopiec, blond włosy opadały mu na zapłakane poliki. Przyłożyłem miecz do jego szyi!
- Dalej! Na co czekasz do kurwy nędzy! – wrzasnął przełożony. Zrobiłem to. Ze łzami w oczach, pozbawiłem życia może dziesięcioletnie dziecko. Miałem koszulę i ręce we krwi. Głowa potoczyła się ku moim stopom. Złapałem się za głowę i upadłem na kolana. Włosy przysłoniły mi twarz. Nie mogłem pokazać, że mnie to rusza. Ponownie chwyciłem za broń. Słońce już wzeszło na dobre. Promienie delikatnie oświetlały twarze skazanych.
- Następny czeka na Twoje ostrze, Arathornie, synu Ealendila. – pospieszył mnie rycerz.
Dokonałem jeszcze dwóch egzekucji. Resztą zajęli się pozostali adepci, w tym Alistair. Spojrzałem w oczy giermka. Ten wyraźnie ucieszony zaczął bić mi brawo. Znowu poczułem przypływ energii.
- Co się dzieje!? – zaczął krzyczeć giermek. Wyciągnął sztylet. Powoli zaczął zbliżać go do swojego brzucha.
- Przestań natychmiast! – zaczął krzyczeć w jego kierunku rycerz. Ktoś rzucił się by, zatrzymać jego rękę. Było jednak za późno. Giermek przebił się na wylot ostrzem i upadł w kałuży krwi.
- Rozejść się! Już, na co się gapicie?! – wpadł w furię rycerz i rozpoczął wyganiać oglądających całe zjawisko mieszkańców. Upadłem na ziemię. Nie wiem czy to z powodu wyczerpania magicznego, czy ze względu na psychiczny uszczerbek jaki wywarła na mnie ta egzekucja. Gdy leżałem na wozie podszedł do mnie jakiś mieszkaniec i szepnął do mnie: „Widziałem. Zemścimy się magu.” Zaraz po tej sytuacji dwóch adeptów podbiegło do niego i zaczęło go katować i na niego wrzeszczeć. Traciłem przytomność po raz kolejny. Obok mnie leżał giermek. Ktoś zaprzągł konie i zaczęliśmy wracać do Orpheii.

     Rok później, pewnego wieczora ojciec, zawołał mnie do siebie. Siedział na ławce przed naszym domem. W ręku miał butelkę wina.
- Wołałeś mnie ojcze. – zwróciłem uwagę. Poprawiłem moje długie już włosy.
- Tak, Arathornie.
- Czy coś się stało? – zaniepokoiłem się, siadając obok.
- Absolutnie nic. Słuchaj, znasz historię Klatki i podgrodzia? – spytał biorąc kolejny łyk czerwonego, niezbyt drogiego trunku.
- Był bunt, który zgładziłeś. - odparłem
- Wielki bunt. Przyjezdni ludzie zaczęli podburzać przeciw nam lud. Na szczęście nasza rodzina była wierna od zawsze Zakonowi, Arathornie. Zwyciężaliśmy. – w tym czasie matka spojrzała dziwnym wzorkiem na ojca. Popatrzyła chwilę i powiedziała:
- Zaraz kolacja. – po czym odeszła.
- Tak, tak. Zaraz będziemy. – przytaknął ojciec.
- Zabiłeś ich przywódcę? Yrathorna? – spytałem. W tym momencie Ealendil wstał. Zmarszczył brwi.
- Żadna śmierć nigdy mnie tak nie ucieszyła synu. – odparł drżącym głosem. Czułem się jakby kłamał, jednak nie miałem powodów by mu nie ufać.
- Byłeś kiedyś w Orpheii?
- Wiele razy. Dlaczego pytasz?
- Chciałbym kiedyś ją zobaczyć.
- Zostań pełnoprawnym członkiem zakonu. - powiedział uśmiechając się delikatnie. Usiedliśmy do posiłku. Dostałem największą porcję w nagrodę za zadanie, które niedawno wykonałem.
- Arathorn pokonał sam rzezimieszków pod miastem – zaczął ojciec. – Jeszcze kilka lat temu nie mogłeś unieść broni.
- Brawo synku. – powiedziała mama. Ona była zawsze taka łagodna i jednocześnie posłuszna ojcu. Niewiarygodne. Ale mnie też wspierała. Nie mogę jej tego odmówić.
- Dziękuję wam. – powiedziałem kończąc posiłek. – Pójdę już, dziękuję. Dobranoc. – zakończyłem wstając od stołu poszedłem do swojego pokoju. Rodzice rozmawiali jeszcze kilka godzin na dole. Ja wolałem posiedzieć w spokoju u siebie. Mój pokój nie był duży. Łóżko, szafa i stojak na glewię. Orężowi nadałem na imię Brzask. Wierzę, że śmierć nią zadawana jest częścią czegoś nowego, tak więc po nocy nadchodzi świt – brzask.
Następnego dnia zdecydowałem się pójść na trening jak każdego poranka. Czasem robię przerwy, by moje mięśnie odpoczęły od cyklu treningowego. Założyłem buty. Do plecaka włożyłem obciążenie i rozpocząłem bieg. Nie byłem nigdy umięśniony lub też gruby. Od zawsze chudy. Ale nie przeszkadzało mi to w walce. Biegać też lubię. Trening z ciężarami zwiększa szybkość poruszania się bez nich, tak więc przez ostatni rok znacznie ją zwiększyłem. Jest ona bardzo ważna w walce. Czasem to ona decyduje o wyniku walki. Biegam zawsze poza podgrodziem. Spokój pozwala tutaj na maksymalne skupienie się na wykonywanych czynnościach. Kontrola oddechu jest bardzo ważna. Sprawne wykonywanie tej czynności pozwala zatrzymać odpowiednio dużo siły. Wkrótce jednak zacząłem się męczyć. Ten typ sprintów jest bardzo wymagający dla tak młodego organizmu. Stwierdziłem, że nie ma sensu się zbytnio forsować i zdecydowałem się powoli wracać. Ciepły wiatr zapowiadał gorący dzień. Dawno tutaj, na północy nie mieliśmy tak ciepłego poranka. Postanowiłem wrócić do domu dłuższą drogą i chwilę po napawać się kwitnącą naturą.

     W 67. roku doszło do starcia wojsk Zakonu z wojskami heretyków z południa. Jako piętnastolatek nie dostałem poboru. Moim zadaniem było patrolować mur. Otrzymałem przydział na bramie od Klatki. Nigdy tam jeszcze nie byłem. Podczas przechadzki spojrzałem na dawną dzielnicę więzienną. Nie mieszkał tam nikt. Ściany domostw pokrywała zaschnięta krew, a wpół brukowane, wpół piaszczyste ulice były porośnięte trawą. Piętnaście lat minęło od buntu. Te wydarzenie jest nader często wspominane zarówno w szkole, jak i przez mojego ojca. To szmat czasu. Nic się nie działo. Zakon zwyciężył w bitwie, nie odnosząc prawie żadnych strat. Dzięki przychylnemu obrotowi spraw mogłem wrócić już dwa dni później do domu. Mój ojciec znowu pokazał na co go stać. Samodzielnie rozbił ze swoimi przybocznymi gwardię dowódcy heretyków i doprowadził do wcześniejszej kapitulacji. Mimo, iż nie tolerowałem metod Bezimiennych w stosunku do bezbronnych, to zawsze był dla mnie wzorem…

Rozdział III .:Prawdę mówisz, gdy myślisz jak oni:. (69r. IIE)

Ukryta wiadomość

     Zaczęto podejrzewać mnie w zakonie o magię. Miałem siedemnaście lat, kiedy poddano mnie okrutnym torturom. Byłem podtapiany, okaleczany, bity i chłostany. Nie wykryli we mnie magii. Nie mam pojęcia jak, ale nie udało im się. Ja z kolei zaczynałem coraz bardziej nienawidzić Zakon i wszystkich ludzi z nim związanych. Wyraźnie przestawali mi ufać, a ja im. Byłem zmuszany do egzekucji i morderstw w imię wiary. I za co? Postanowiłem przejść się na spacer poza miasto. Spotkałem pewnego dnia staruszka, żebrał przed bramą podgrodzia. Spytałem go, dlaczego tutaj siedzi oraz czy ma dom. Obowiązkiem przyszłego rycerza i inkwizytora jest pomoc biednym. Byłem trochę hipokrytą. Z jednej strony ideały Zakonu były dla mnie ważne, ale z drugiej cała jego instytucja mnie irytowała. Ten odparł, że mieszka w ruinach Klatki.
- W ruinach? – spytałem zdziwiony
- Nie wszystkich udało wam się zabić – odparł głosem bardzo niskim
- Nie miałem z tym nic wspólnego. – zaprzeczyłem. – Chciałbym Ci pomóc. -
- Ty nie, ale Twój... a z resztą. Wiesz co tu się działo, prawda? – spytał podnosząc się z trudem z ziemi.
- Mój co? Oczywiście, że wiem. Mój ojciec pokonał wrogów. Jest bohaterem.
- Ha! – krzyknął starzec. – Chodź, pójdziemy na rynek podgrodzia. – Zachęcił mężczyzna. Zgodziłem się. Poszliśmy wspólnie ku głównemu placowi. Dzisiejszy dzień był nader przyjemny. Ciepło, lekki wiatr. Kilka chmur na niebie co jakiś czas przysłaniały słońce. Zakon leży na północy kontynentu, toteż dni jak ten są rzadkością.
- Tutaj powieszono niegdyś siedemnastu ludzi na raz. – powiedział. – Był tam zarówno młody Randfort jak i Yrathorn. – zwrócił uwagę, pokazując palcem na pomnik inkwizytora.
- Tak, ojciec kiedyś wspominał. – skłamałem. Następnie odprowadziłem staruszka do Klatki. Gdzie on mieszka? Szliśmy chwilę, aż dotarliśmy do pewnej spalonej chaty. Była dosyć spora.
- Wiesz co to za dom? – spytał starszy człowiek. Pogładził się po brodzie.
- Nie. – opowiedziałem spoglądając na ruiny. Nie byłem tutaj praktycznie nigdy. Widziałem to miejsce z daleka, jednak nie miałem odwagi jako dziecko tutaj przyjść. Szczególnie sam.
- Tu mieszkał Yrathorn. – zaczął. – Nie wolno mi o tym mówić, jednak w tym wieku wszystko mi już jedno. Mam 71 lat. Przeżyłem swoje. – kontynuował
- O czym Pan mówi? – spytałem zniecierpliwiony. Nie rozumiałem do czego dąży. Miałem wrażenie, że coś przede mną ukrywa.
- Twój dziadek. – odparł z uśmiechem na twarzy. Momentalnie mnie zamurowało. Nie wiedziałem do odpowiedzieć. Patrzyłem przez chwilę na przemian na starego człowieka i na ruinę.
- Co? To niemożliwe. Mój dziadek mieszkał w Orpheii, potem wyznaczono go na zarządcę podgrodzia. Właśnie dlatego teraz mój ojciec się nim zajmuje. – zacząłem tłumaczyć
- Arathornie, Twój ojciec i Ty mieszkacie w podgrodziu, ponieważ jesteście potomkami Ytariusa i Yrathorna. Tych samych, którzy wywołali dwa wielkie bunty. Twój ojciec nigdy w Orpheii nie MÓGŁ się znaleźć. Chyba, że skazano by go teraz na egzekucję. – Zaniemówiłem. To nie mogła być prawda. – Masz rację młodziku, Twój ojciec zabił Yrathorna. Ale jednocześnie powiesił własnego ojca. Jesteś potomkiem wielkiego człowieka mój drogi. Znałem go, walczyłem u jego boku. – powiedział z dumą.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. W jednej chwili coś mną ruszyło. Wszystko się zaczęło układać w logiczną całość. Pozycja mego ojca i miejsce zamieszkania. Zmuszanie mnie do mordu. Moje imię. Nie sądziłem, że to może być prawda, jednak byłem skłonny uwierzyć teraz temu człowiekowi.
- Muszę iść. – rzuciłem krótko, podarowując mu kilkanaście srebrników. Zaczęło zbierać się na deszcze. Poprzednia łądna pogoda przeszła do historii. Zaczęło lać. Pobiegłem do domu. Łzy same cisnęły mi się na oczy. Rzuciłem rzeczy w kąt i położyłem się spać. Nie miałem siły na nic, tym bardziej na racjonalne myślenie.

Rozdział IV .:Krew jest piękna:. (73r. IIE)

Ukryta wiadomość

     Przez następne cztery lata dalej szlifowałem swoje umiejętności. Stawałem się coraz lepszy w walce i we… władaniu swoją magią. Miałem już dwadzieścia jeden lat. Miałem zostać włączony do Inkwizycji. Nadal podejrzewano mnie o umiejętności magiczne, jednak mój ojciec zawsze się tego wypierał. Jego pozycja stawała się wraz kolejnymi sukcesami coraz silniejsza, toteż szanowano jego zdanie. Wiem, że mi wierzył, jeśli jednak Zakon stwierdziłby jednoznacznie, że potrafię używać magii, prawdopodobnie zabiłby mnie, tak jak swojego ojca. W nocy byłem w karczmie z Alistairem i kilkoma starymi znajomymi. Mój przyjaciel został rycerzem. Jego ojciec jest z niego tak dumny, że nawet nazwał swój sklep „Rycerski duch”. Ja podążałem ścieżką ojca, jednak marzyło mi się od zawsze zmienienie metod i wizerunku Bezimiennych. Gdy wchodziłem przez okno do domu, zauważyłem, że nikogo nie ma w domu. Zaniepokoiłem się. Zapytałem wartownika, czy mój ojciec nie przechodził przez bramy Orpheii. Ten odpowiedział, że nie. Ale, że widział jak idzie do kościoła pod murem. Stwierdziłem, że pójdę do niego. Nie miał w zwyczaju wracać późno, bez informacji. Pobiegłem, zabierając ze sobą broń. Wrzuciłem Brzask na plecy. Stanąłem za ścianą. Słyszałem głos ojca.
- Nie zrobię tego. – zaprzeczył Ealendil.
- Jest magiem, nie masz wyboru. – odpowiedział nieznajomy głos. - Już raz to zrobiłeś, Ealendilu, synu Yrathorna. – ciągnął dalej.
- Panie, nie każ mi udowadniać swojej lojalności po raz kolejny. – zaczął błagać.
- Ha, ha! Nie rozśmieszaj mnie. Jest coś ważniejszego od Najwyższego w Twoim życiu? – spytał, wyśmiewając mojego ojca nieznajomy.
- Oczywiście, że nie. – odparł ojciec.
- Mam wysłać ludzi, za których zapłacisz, czy sam go zabijesz? Nie będę organizował egzekucji na jednego heretyka. – zaczął. – Przez te lata go obserwowaliśmy. Wiem, że go chroniłeś, jest świetnym wojownikiem, jednak to byłoby na tyle. Uważaj, specjalizuje sie w mąceniu w głowie ludziom. – zakończył.
- W szkole już widziałem to w nim. Ręka mi drżała, kiedy stałem z ostrzem nad jego łóżkiem. – zaczął opowiadać mój ojciec. Wstał. – Jeżeli to konieczne, zrobię to. – dodał.
- Zamieszkasz w Orpheii, dostaniesz tytuł komtura podzamcza. Akurat ostatni zmarł ze starości. Przed Tobą lata służby.
- Sir Gregory, obiecuje mi Pan, to? – spytał ojciec. Rozmawiał z komturem Orpheii! To nie jest byle kto. To najważniejsza rycerską rangą osoba w kraju. Poczułem strach. Moja śmierć była już w tym momencie nieunikniona. Wiem, do czego zdolny jest mój ojciec. Zabił swego własnego, tylko dlatego, że był „buntownikiem”. Wmawiał mi te wszystkie kłamstwa, kształtował mnie, bym nie był świadomy, kim jestem. Jak mogłem być tak głupi.
- Nie będę kolejnym pionkiem Zakonu. – powiedziałem do siebie szeptem. Zacisnąłem pięści. Zdjąłem z pleców broń. Jeżeli będę działał odpowiednio szybko, powinienem pozbyć się ich, zanim oni pozbędą się mnie. Pierwszy szedł komtur. Już miałem ułożony w głowie plan. Stanąłem zaraz przy wejściu. Była jakaś druga w nocy. Rzucałem cień przed drzwi kaplicy, jednak miałem nadzieję, że komtur tego nie zauważy. Wyszedł, to moja szansa! Ruszyłem. Zadałem poziome cięcie w brzuch ubranego w normalne odzienie Sir Gregorego. Padł w kałuży krwi na ziemię. Chwilę później przebiegając po nim, ruszyłem na ojca. Ojciec zaskoczony krzyknął „kim jesteś?!”. Nic nie odpowiedziałem, zadałem cios glewią, odcinając lewą rękę. Spojrzałem w oczy ojca. Światło świec z ołtarza oświetlało mi twarz. Ojciec z przerażeniem i niedowierzaniem spojrzał na mnie. Rzuciłem na niego iluzję. Ukazałem w niej odwróconą egzekucję, w której to on jest wieszany, a ja wraz dziadkiem jej dokonujemy. Zaczął szarpać się i panikować, jednak bezskutecznie. Przeżywał wewnętrzne katusze, cierpiał. Sir Gregory zaczął czołgać się w kierunku wyjścia. Podbiegłem do niego i przebiłem jego plecy moją bronią. To był koniec. Mój ojciec właśnie wyszedł z iluzji.
- Co Ty, robisz? – spytał ciężkim głosem.
- Czyszczę ten świat , z ludzi takich jak ty. – w tym samy momencie zerwałem z szyi symbol zakonu, czyli słońce. Rzuciłem w ojca. Nadal cierpiał, tracił bardzo dużo krwi. Podobało mi się to. Podszedłem bliżej i przeciąłem tętnicę na drugiej ręce.
- To Twój koniec. – powiedziałem. Nie miał sił nic już powiedzieć. Umierał z wykrwawienia. Krew spłukała niemal całą posadzkę kościoła, zaczęła się wylewać schodami na plac przed świątynią. Księżyc odbijał się w niej pełnią swego blasku. To nie był koniec. Poszedłem do domu Alistaira. Jego ojciec był fanatykiem. Zapukałem. Nikt nie otworzył drzwi. Zacząłem walić pięścią w dębowe wrota. W końcu ktoś mi otworzył. To była jego matka. Przerażona widząc mnie zalanego krwią, myślała, że coś mi się stało, wszedłem do środka i poderżnąłem jej gardło. Na dół zbiegł ojciec Alistaira. Był zasięgu mojej glewii. Przerażony rzucił się do ucieczki. Udało mi się przybić go do ściany Brzaskiem.
- Teraz role się odwracają, Zakonie. – powiedziałem patrząc mu z kilu centymetrów w twarz. Nie odpowiedział nic, zmarł. Poszedłem na górę. Alistaira nie było. Wyszedłem z domu drugim, tylnym wejściem. Obok był mieszkanie miejscowego kapłana. Wybiegł przed dom słysząc hałas. Wtedy go dopadłem, podcinając mu gardło sztyletem ze sklepu ojca Alistaira. Coraz bardziej pragnąłem krwi. Stąd było blisko do mojego domu. Przed drzwiami stało dwóch mężczyzn, którzy właśnie otwierali drzwi. Jeden z nich trzymał moją matkę za rękę. Wepchnęli ją do środka. Była pobita. Ruszyłem w ich kierunku. Wykonałem na jednym cięcie, drugiego przewróciłem drzewcem.
- Bronisz jej? Oddała moje dziecko inkwizycji! – zaczął wrzeszczeć. Puściłem go i kazałem mu się zamknąć.
- To jest dzień sądu. – odpowiedziałem krótko. Mężczyzna wziął swojego kamrata, którego nie raniłem śmiertelnie. Wiedział co się dzieje. Wszedłem do domu. Moja matka przerażona chciała rzucić mi się na ręce.
- Na Najwyższego, dobrze, że jesteś! – zaczęła.
- To prawda? – spytałem, odpychając ją. – Wydałaś dziecko? Kogoś, kto nie rozumie tego wszystkiego? – zadałem kolejne pytanie, dobywając broni.
- Tak, było heretykiem. Ojciec by kazał mi to zrobić, to było słuszne! – w tym momencie chyba zrozumiała swoją sytuację. Upadła z płaczem na kolana.
- Ojca już nie ma. – powiedziałem krótko. Spojrzała mi w oczy. Chwilę później, przebiłem ją. Oglądałem jej z pozoru niewinną twarz. Była jak wszyscy. Zepsuta.
Ruszyłem dalej. Dzięki drabinie wszedłem na dach naszego domu. Zacząłem się rozglądać. Na dziedzińcu z posągiem dostrzegłem zamieszanie. Zszedłem, wziąłem z domu płaszcz i ruszyłem w tamtym kierunku. Po kilku minutach zobaczyłem, że strażnicy katują Alistaira i kilku innych ludzi. Mimo tak późnej pory zebrało się tu wielu ludzi.
- Heretyk! Ukrywa heretyka! – krzyczał strażnik bijąc mego przyjaciela. Podszedłem ku niemu.
- Jestem inkwizytorem! – powiedziałem podnosząc rękę. – Dlaczego bijecie rycerza? – spytałem.
- Wie gdzie są heretycy. Musimy to jakoś z niego wydobyć. – po tej kwestii spojrzałem na Alistaira. Spojrzał na mnie i porozumiewawczo kiwnął głową. Ukrywał nie tylko mnie, kogoś jeszcze. Wyjąłem sztylet i rzuciłem go do leżącego rycerza.
- Co Ty robisz?! – krzyknął strażnik z drewnianą pałką w ręku.
- Nie jestem inkwizytorem. – odparłem, po czym zaatakowałem go Brzaskiem. Uchylił się, jednak trafiłem stojącego za nim podżegacza z tłumu. Ludzie zaczęli się rozbiegać w panice. Alistair szybkim ruchem podciął gardło uchylającemu się strażnikowi i zabrał mu miecz. Drugi strażnik rzucił się do ucieczki, jednak wykorzystując moją szybkość udało mi się go dogonić. Bezlitośnie zadałem mu kilka cięć. Alistair spojrzał na mnie z przerażeniem.
- Musisz odejść. Zabiją cię.
- Nie ma ich. Jesteśmy wolni. – odparłem.
- Kogo? – spytał podchodząc do mnie.
- Naszych rodziców, kapłana, Sir Gregorego. – odpowiedziałem cofając się.
- Co?! – krzyknął. – Jak…Ty…jak mogłeś to zrobić?!
- Inaczej nie oczyścimy świata z tego fanatyzmu - odpowiedziałem. W tym samym momencie przyłożyłem broń do jego szyi. – Nie wiem, czy po tym wszystkim mogę Ci ufać. – powiedziałem.
- Zabij mnie. Jeżeli tego nie zrobisz, ja zabiję Ciebie. – powiedział spoglądając prosto na mnie. Coś we mnie pękło. Westchnąłem. Chciałem rzucić iluzję, jednak nie miałem już many. Odczuwałem pustkę.
- Im dłużej się żyje, tym bardziej dostrzega się, że na świecie nie ma nic poza bólem, cierpieniem i pustką. Dlatego, stworzę nową rzeczywistość. - Przesunąłem po gardle przyjaciela moją broń. Upadł. Krew na mojej twarzy zaczęła mieszać się ze łzami. Wpadłem w pewnego rodzaju amok. Zacząłem biec w kierunku wyjścia. O niczym nie myślałem. Mordowanie…zaczęło sprawiać mi przyjemność. Po drodze, przed samym wyjściem z ukrycia pozbawiłem życia strażnika bramy. Obok stał dom, jedno z pomniejszych mieszkań przy murze. Wybiłem okno, wszedłem do środka i zabiłem całą rodzinę. Najpierw ojca, rzeźnika z podgrodzia. Następnie dwójkę pięcioletnich dzieci. Matka straciła głos z rozpaczy. Trzecie dziecko, około dziewięcioletnia dziewczynka, została przeze mnie przybita tasakiem do ściany. Matkę udusiłem własnymi rękoma. Czułem, że żyję. W podgrodziu wybuchnął alarm. Jednak ja byłem już daleko poza miastem…

Epilog .: To, że czujesz ból potwierdza, że wciąż żyjesz:. (74r. IIE – 75r. IIE)

Ukryta wiadomość

     
Po masakrze podgrodzia zacząłem odczuwać ogromną pustkę. W żaden sposób mord jego mieszkańców nie dał mi pozytywnych odczuć. Zauważyłem także, że zabijanie od tamtego czasu stało się moim nawykiem. Widok krwi działał na mnie kojąco, jednocześnie pobudzając mnie do dalszego  mordu. Podczas wielodniowych podróży, na przykład do Numenoru by ulepszyć swą broń, zdarzało mi się samo okaleczać. Z dnia na dzień popadałem w coraz większy letarg, tak jakbym rzucał na samego siebie iluzję. Nie było z niej ratunku. Zdawało mi się czasem, że widzę zamordowane przeze mnie osoby. Czasem nawet zabijałem je ponownie. Okazywało się wtedy, że moją ofiarą stała się kolejna przypadkowa osoba. Kowal, który wykonywał dla mnie składany drzewiec Brzasku, omal ie zginął z mojej ręki, gdy zobaczyłem w Alistaira.
Pod koniec 74. roku ery drugiej, w czasie burzy śnieżnej podróżowałem między Numenorem a Thandorem. Do dawnej stolicy zmierzałem w celu zebrania informacji o obecnej sytuacji na kontynencie. Byłem wychłodzony, potrzebowałem alkoholu, żeby się rozgrzać. W jednej z karczm spotkałem adepta z Zakonu.
- Poproszę kielich grzanego wina – rzuciłem wchodząc.
- Już się robi. – odpowiedziała kobieta za szynkwasem. Dosiadłem się do młodzieńca. Dowiedziałem się od niego, że  Sir Duncan du Noreaux został nowym komturem Orpheii po masakrze podgrodzia. Mówił też o tym, że „księżycowy heretyk” wyjawił słabość Zakonu, a większość miast, która jest nieprzychylnie nastawiona do państwa Aureliusa II, nie zamierza podejmować poszukiwań. Wtedy swoją kwestię wtrącił handlarz  z Edoras:
- Rzeźnik z Oprheii dobrze zrobił, mordując tych dzieciojebców. Chuj by ich strzelił, mógłby zabić ich wszystkich. – zaczął, popijając zapewne kolejny z wielu kufli z piwem. Chwilę później do rozmowy włączył się strażnik miejski, który obecnie powrócił z całonocnej warty.
- Oby tylko nie mordował ludzi w Wolnych Miastach. Na kontynencie jest nam niepotrzebny. – wtrącił zamawiając wymownym gestem ręki butelkę starki Thandorskiej. Adept Zakonu wyraźnie oburzony, spojrzał na mężczyzn. Wstał i dumnym głosem rzekł:
- To zwykły bandyta, Sir Duncan zapewne wyśle za nim Inkwizycję. Oni nigdy się nie mylą. – wziął do ręki kufel piwa i dużym łykiem zwilżył gardło. - Poza tym – kontynuował. - gdyby był taki silny, jak mówią nie uciekłby z miasta. – podsumował, uderzając ręką w stół. Popatrzyłem na całą trójkę, uśmiechając się nieznacznie. Bawiła mnie ta sytuacja. Oblizałem językiem usta.
- Nie sądzicie panowie – zwróciłem ich uwagę, biorąc do ręki kielich z winem. – że, niebezpiecznie jest tak głośno wygłaszać swe poglądy na temat kogoś tak, jak to nazywacie „niebezpiecznego”? – zauważyłem. – Tak w ogóle – ciągnąłem dalej. – mój drogi obrońco Zakonu, powiedziałeś przed chwilą, że masakra obnażyła słabości Bezimiennych. Mam wrażenie, że emocje, a nie zdrowy rozsądek przez ciebie przemawiają. – powiedziałem, wychylając kielich na raz. Adept popatrzył na mnie. Usiadł odrobinę rozkojarzony. Spojrzał w podłogę, jakby szukając tam argumentów na poparcie zakonu w tej dyskusji. Handlarz wyraźnie zadowolony moją wypowiedzią dodał:
- No! Nie inaczej moi drodzy. Dziwak z czarnymi włosami dobrze mówi! – krzyknął, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Zamówiłem kolejną porcję wina. Adept popatrzył na mnie  z dozą pewnego niepokoju.
- Jak się nazywacie, panowie? Skoro wspólnie tutaj debatujemy, miło byłoby poznać wasze imiona. Ja zwę się Gibrut.
- Pablo – burknął strażnik wyraźnie zdenerwowany śmiałością adepta.
- Pfor…pfor…Pforderiusz -  wybełkotał handlarz z Edoras. Alkohol zaczął uderzać mu do głowy. Spojrzałem mu w oczy. Cały czas utrzymując z pijanym kontakt wzrokowy odpowiedziałem adeptowi:
- A ja... – po tym słowie rzuciłem na odurzonego alkoholem iluzję. Momentalnie gruby kupiec wziął do ręki kufel i uderzył nim w głowę młodego zakonnika. Stracił on przytomność. Handlarza od razu wyprowadzono na zewnątrz. Ja też postanowiłem opuścić karczmę. Odwróciłem się i spojrzałem na szyld. „Pod wielką beczką”. Poczekałem w pobliżu przybytku około czterdzieści minut. Wtedy wyszedł Gibrut. Śledziłem go. Szedł w kierunku hotelu dla przyjezdnych. Prowadzi do niego wąska uliczka. Nie znałem miasta, toteż nie byłem w stanie w żaden sposób zastawić na niego pułapki. Miałem wrażenie, że wiedział kim jestem. Nie mogłem sobie pozwolić na wykrycie, szczególnie tutaj. Wyciągnąłem linę z plecaka i zawiązałem na niej pętlę. Upewniając się, że nikt za nami nie idzie, rzuciłem się do ataku. Adept usłyszał moje kroki i się odwrócił. Nie zdążył jednak zareagować. Uderzyłem go kolanem w podbródek i przewróciłem. Wyjąłem sztylet i naciąłem tętnicę na dłoni. Krew zaczęła pobudzać mnie do dalszego działania. Zlizałem ją z ostrza broni. Oszołomiony młodzieniec nie był w stanie wstać. Założyłem mu na szyję pętlę i zacząłem ciągnąć do latarni. Nie mógł oddychać, nie mógł także nic powiedzieć. Przerzuciłem drugi koniec. Uśmiechnąłem się do niego i powiedziałem:
- Arathorn. – wieszając go między uliczkami Thandoru. Po kilku sekundach już nie żył. Krew jedynie ściekała z jego ręki na ulicę. Zdecydowałem się wyjechać.
Swą wędrówkę kontynuowałem ku Skrajowi. Odwiedziłem Walden. Tam poznałem kilku najemników, weteranów Wielkiej Wojny. Wiele ciekawych rzeczy na przykład na temat walki, można się od nich dowiedzieć. Zrobiłem sobie także tatuaż na przedramieniu. Księżyc.
     Nie spodobało mi się na południu. Co prawda, było nieco cieplej, jednak przyzwyczajony byłem do dogodniejszych warunków życia. Swe kroki skierowałem do Arthendianu. W mieście magów skontaktowałem się z klasztorem. Tam uzyskałem pomoc w posługiwaniu się magią, jednak po miesiącu zacząłem odczuwać potrzebę mordu. Opuściłem miasto w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Zdecydowałem się na powrót skierować ku skrajowi. Dlaczego?  Otóż tam nie ma zorganizowanego oddziału poszukiwaczy, a Inkwizycja się tam raczej nie  zapuszcza. Kto wie kogo spotkam na swej drodze?
Jest rok 75, ery drugiej. A moja ścieżka, wydaje się dopiero rozpoczynać.


Im dłużej się żyje, tym bardziej dostrzega się, że na świecie nie ma nic poza bólem, cierpieniem i pustką. Dlatego, stworzę nową rzeczywistość.

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
thechange - tbsknurowbatorego - prestizlife - polscygraczelola - mta-nlife